Notice: Function _load_textdomain_just_in_time was called incorrectly. Translation loading for the instagram-feed domain was triggered too early. This is usually an indicator for some code in the plugin or theme running too early. Translations should be loaded at the init action or later. Please see Debugging in WordPress for more information. (This message was added in version 6.7.0.) in /usr/html/wp-includes/functions.php on line 6114
To koniecznie trzeba przeczytać !!! – Maraton Beskidy
Przejdź do treści

To koniecznie trzeba przeczytać !!!

Maraton Beskidy – Po to się leci, po to się jedzie, po to się idzie… Po to się żyje.

(Czyli dawno temu obiecana Edwardowi relacja.)

……………………………………………………………………………

Czasem warto zrobić coś pozornie bez sensu. Warto odjąć dziecku od ust ostatnie tysiąc dolarów, kupić bilet na samolot, przelecieć siedem tysięcy kilometrów do Warszawy, dopaść busa na Zachodnim, dojechać późną nocą do Sandomierza, nie móc znaleźć własnej matki po ciemku w rodzinnym (dwudziestotysięcznym) mieście, zatem popierniczać z czerwonym walizkiem drogą koło sadu co w nim od zawsze straszy. Zjeść co bądź, paść spać by rano wsiąść w wiadome zrywne 323 i wyjechać we właściwym kierunku. Kluczyć trzy godziny do autostrady choć normalną droga już by się prawie było na miejscu.

Będąc na autostradzie przegapić właściwy zjazd na Cieszyn, potem wlec się w godzinach szczytu w ciemności kopalnianej (w końcu to Mysłowice) by znaleźć drogę do Pszczyny, zagotować chłodnicę, zablokować ruch na trasie do Tychów na zasadzie: albo mnie ratujecie albo nikt nie pojedzie. Uratowali!

Dojechać do Pszczyny, paść spać i… nie zasnąć: godzinę… dwie… trzy… cztery… a niech to szlag trafi, lepiej wstać i pojechać bo i tak z tego spania nic nie będzie! Umyć zęby, założyć wyjściowe galoty, i po ciemku modlić się by wczorajsza woda w chłodnicy nie zamarzła.

Nie zamarzła.

Nie zagotowała się.

i…

…od tego momentu, wszystko jest cudem. Droga z Pszczyny przez Bielsko, jaśniejące nad Beskidem Żywieckim niebo i to przekonanie, że to co najgorsze – jest za nami. Bezsenna noc, jet lag, cały porypany zeszły rok, choroby, długi, recesja i 50-tka na karku. Życie się prawdziwe właśnie zaczyna. I cudowne Skrzyczne w oddali.

A tymczasem zjeżdżam z autostrady i typowo dla mnie już wiem, że podupczyłam i zjechałam nie tam gdzie trzeba ale równie typowo dla mnie – pięknie. Pytam więc pana na stacji benzynowej – proszę pana, jak dojadę do Radziechów?

– A wie pani… tu pani pojedzie na tę pętlę. Na stopie będzie pokazywać w prawo ale pojedzie pani w lewo, wjedzie pani na drogę szybkiego ruchu ale nie tak jak pani przyjechała tylko lekko w prawo chociaż bardziej w lewo, jak pani zobaczy taki zjazd to pani nie zjedzie tylko pojedzie pani dalej aż będzie taki zjazd co go nie będzie widać….

– A prościej się nie da?

– Prościej? To pojedzie pani tak – widzi pani to rondo? Pojedzie pani na nim prosto, potem będzie następne rondo, na nim też pojedzie pani prosto. Potem będzie następne rondo i pojedzie pani prosto i tą drogą prosto i zobaczy pani po prawej stadion w Radziechowach.

Pojechałam prościej.

Jak stara wyga od razu na parking pod kościół. Bo wiem jak bolą nogi jak się z domu ludowego człowiek czołga na parking przy stadionie.

Życie pięknieje z minuty na minutę; pędzę po pakiecik ściskając pod pachą flaszkę syropu klonowego dla Edka a tu słyszę – EWKA!!!! – a z samochodu wychyla się najradośniejsza gęba Maratonu Beskidy doczepiona do najdłuższych szczudeł – Janusz! Dla samego tego, „EWKA!!!” – warto było dziecku obrabować skarbonkę. Potem Józef, Barbara, Irena, Weronika, Lidia, Krzysztof, i nawet nie da się wszystkich wymienić. A potem to już nie wiadomo, czy się ustawiać do startu, czy się całować, czy w ogóle zrezygnować ze startu i się całować cały dzień. No nie, nie da się, Zbójnicy robią puk! z pukawek i trzeba iść.

Wiem, ze czasem sprawiam wrażenie jakbym trzydzieści ultramaratonów przeszła tyłem i na jednej nodze. Prawda prawdziwa jednak jest taka, ze jestem cienias.

Ale kto zabroni cienkiemu (na) bogato żyć? W zasadzie to mnie coraz mniej interesuje co o mnie ludzie pomyślą. Jak wracam do Kanady, znajomi tubylcy po obejrzeniu miliona zdjęć – w tym mnie z Harnasiem na szczycie podium pytają: „Wygrałaś?!”

– No jasne, że wygrałam. W swojej kategorii wygrałam! I ta wygrana dostarcza mi energii do roztopów.

Ale do rzeczy, bo przecież jakoś to się z tym Maratonem Beskidy zaczęło.

Bacę poznałam jak to zwyczajowo poznaje się bacę – na fejsie. (Janusz, dzięki) Gdzieś w 2011. I zaczęła się przyjaźń – i niech mi nikt nie mówi, że nic dobrego nie ma z tego fejsa. Baca jest z fejsa! Maraton Beskidy jest z fejsa, Skrzyczne, bułki, Matyska i Harnaś – Wszystko z fejsa.

No więc zaczęła się przyjaźń – przycementowana koncertowym opierdolem od Bacy za wjechanie mu w ogródek.

Pierwszy raz spotkaliśmy się z Edwardem w 2013 – jeszcze wtedy nie wiedziałam jak się trzyma kije. Przyjechałam pokibicować Zbyszkowi. Padłam Bacy rozanielona na ramię – i już mi tak zostało. I już wiedziałam, że wrócę. Tamtego, pierwszego dnia zjechałyśmy z dziewczynami trasę w te i we w tę, wlazłyśmy na Matyskę i zastygły w podziwie! Po takie rzeczy warto jechać z końca świata. Potem we wsi, na rogu koło domu ludowego czekałam i zachwycałam się ubłoconymi, zakrwawionymi nieszczęśnikami z lepkimi od błota tyłkami, na których zjeżdżali z mocno już płynnej Matyski – a jedynym ich ratunkiem przed złamaniem kręgosłupa było chwytanie się tarniny. Nie darmo Matyska to Golgota Beskidów.

I kiedy ich takich widziałam, ubłoconych jak nieszczęście, zdartych do krwi i dzwoniących cudem niewybitymi zębami to wiedziałam, ze ja też tak chcę! Też tak muszę!! Tak na dupie po błocie z Matyski zjechać.

I jeszcze coś: Warto było stać w deszczu w lichym płaszczyku by pod koniec listopadowego, dżdżystego dnia usłyszeć od słaniającego się na nogach i dzwoniącego zębami w marznącej szarówce mężczyzny: Czy pani może mnie rozebrać? – No, ba!

Szkopuł w tym, że ja nadal nie wiem kto to był.

W następnym roku zadziwiłam kilku panów pytaniem: przepraszam, czy to pana w zeszłym roku rozbierałam za domem ludowym? No nic, któregoś roku go odnajdę.

No i w 2014 poszłam! Trasę przeszłam najdokładniej z całej ekipy. Z kilkoma momentami traumatycznymi, ale wciąż żyję, stoję, chodzę. Przeszłam calutki Maraton Beskidy — Ja, Ewka z Huty!

Wprawdzie holowana przez Jaceka i Zbyszka ale weszłam

na Skrzyczne, przedarłam się przez mgłę, kamienie, powalone drzewa, własna cieniznę, listopadowy deszcz przechodzący w mżawkę przechodzącą do szpiku kości. A potem gdy myślałam, ze gorzej mi już być nie może… z szarówki wynurzyła się Matyska. No i miałam swoje wielkie zejście w błocie o którym tak marzyłam rok przed.

Pozostały buty pełne błota i krwi, pozłażone paznokcie u nóg, i to co przypływa pod powieki przed snem, wynurzające się z mgły szczyty Beskidów, krople deszczu na przydrożnych badylach i…

Bułki.

Otóż do Radziechów się jedzie po bułki. Bułki Sebastiana na Skrzycznem i na Matysce są legendarne. (Na Skrzycznem jadłam w 2014, na Matysce w 2015. W 2014 jak doszłam na Matyskę to już tylko ratownicy i strażacy stali). Można napchać cały plecak batonami energetycznymi ale bez bułek ani rusz. W zeszłym roku do bułki doczepił się koń. Magia po prostu.

Dookoła zrudziałe Beskidy, tarnina i inne krzaczyska na zboczach ustrojone w szkarłatne i granatowe kulki, a za mną idzie konik bo zwiał sobie i mu się nie śpieszy do domu, a mnie się nie spieszy do nikąd. Tośmy sobie doszli razem na szczyt. Potem konik poszedł w swoja stronę, ja w swoją bo mnie na takich imprezach naprawdę się nie spieszy.

Pięknie jest iść z ludźmi ale trzeba też czasem przejść kilka kympek (jak je nazywa Edek) samej ze sobą. I nie gadać nawet to siebie….No i jest jeszcze:

Harnaś…. A właściwie dwa: Pierwszy – nieszczęsny Harnaś – przepiękny, rzeźbiony specjalnie dla mnie. Przeleciał biedaczek ocean w klasie biznes z moja matką, Maria (ja pokornie leciałam z plebsem), przeszedł pierwsze straże graniczne w Kanadzie by… zostać przechwycony już przy ostatniej bramce na Torontońskim lotnisku i, jako potencjalny nosiciel wrogich Kanadzie mikrobów, stracony w imię jej królewskiej mości Elżbiety II. Haranasia opłakiwała cała rodzina a organizatorzy Maratonu Beskidy obiecali, ze następnym razem Harnaś będzie zaimpregnowany po kapelusz.

I był. Ten drugi doleciał bezpiecznie i jest moim towarzyszem podróży po Kanadzie, był nad Niagarą, odwiedził Ottawę, widział Montreal. Zasłużył sobie. Za granicę go przezornie nie wożę

Nadchodzi kolejny listopad, szykuje się ekipa. Tym razem pełna trasa. Atakujemy Skrzyczne w pięknym stylu charakterystycznym dla tej ekipy, zaczynam wpadać w charakterystyczny dla siebie stan…ja, proszę państwa nie piję – Ja nie muszę pić, i tak połowę swego czasu na tej planecie chodzę jak nawalona.

Wiem, że mieszam pojęcia, lata, nieistotne, ludzie są ciągle ci sami, tacy sami i tylko coraz cudniejsi. Egzaltacja jest na miejscu, za niecałe dwa tygodnie lecę po raz czwarty. I tak będzie za rok i za dwa – dopóki będzie Maraton Beskidy.

Bo pamiętajcie: Baca i jego ludzie, bułki, zjazd na dupie z Matyski:

Po to się leci, po to się jedzie, po to się idzie… Po to się żyje.

Ewa Henry-Dawson